Największą grupę klientów polskich salonów stanowią firmy, które kupują prawie 70 procent nowych aut. Myli się jednak ten, kto uważa, że na listach zakupowych przeważają modele elektryczne. Zmniejszenie śladu węglowego floty pojazdów służbowych odbywa się poprzez auta niskoemisyjne. Elektryki wybierane są – wbrew pozorom – bardzo rzadko.
Wydawałoby się, że w walce ze zmianami klimatu, prym wiodły będą wielkie korporacje i firmy, które w ramach prowadzonych działalności muszą znaleźć w swoich budżetach stosowne kwoty. Wydatki te zresztą są w pewien sposób wymuszone unijnymi dyrektywami, nakazującymi wdrożenie sprawozdawczości w zakresie zrównoważonego rozwoju (CRSD). Od początku bieżącego roku obowiązuje nowa dyrektywa, nakładająca wymóg raportowania od niektórych firm działań mających wpływ na redukcję emisji dwutlenku węgla.
Jak w zakresie redukcji wspomnianej emisji wyglądają floty aut służbowych polskich (albo działających w Polsce) firm? Według raportu przygotowanego przez Instytut Keralla Research, na zlecenie magazynu „Fleet” bardzo… słabo.
Tu ważne zastrzeżenie: badanie wykonano w 200 firmach flotowych, użytkujących przynajmniej 20 samochodów, a wyciągnięte wnioski nie napawają optymizmem.
Po analizie wypełnionych ankiet przez osoby zarządzające flotami, okazało się, że prawie 70 procent firm nie posiada w swoich zasobach aut elektrycznych. Co gorsza, aż 57 procent nie wzbogaci się o takie pojazdy w najbliższym czasie, co oznacza, że spora grupa zarządców nie rozważa w ogóle zakupu samochodów elektrycznych.
Ciekawe są powody, które wpływają na takie decyzje zakupowe flotowców. Okazuje się bowiem, że auta elektryczne nie są atrakcyjne w parku samochodowym z powodu słabo rozwiniętej infrastruktury dla elektromobilności. Tak twierdzi aż 64 procent zarządców.
W tłumaczeniu na język bardziej zrozumiały: w Polsce jest mało ogólnodostępnych ładowarek. Na dodatek mamy w kraju wiele obszarów, gdzie ładowarek brakuje, a także miejsca, gdzie mamy ich aż za dużo. W tej kwestii widać duże dysproporcje między poszczególnymi województwami.
Drugim powodem, który zniechęca flotowców do zakupu aut elektrycznych, jest wysoki koszt posiadania, na który wpływają przede wszystkim wysokie koszty napraw, zwłaszcza powypadkowych. Faktem jest, że w sieci znajdziemy dużo relacji właścicieli elektryków, którzy z powodu drobnych z pozoru uszkodzeń, musieli złomować swoje auta. Z tego powodu zakup takich pojazdów wyklucza 45 procent właścicieli flot aut służbowych.
Najmniejszą grupę sceptyków wśród zarządców flot stanowią osoby, które wątpią w zasięgi i trwałość akumulatorów aut elektrycznych. Dzisiejsze technologie są już na tyle rozwinięte, że jedynie 14 procent flotowców nie bierze pod uwagę zakupu pojazdów zeroemisyjnych.
Powyższy raport dobrze tłumaczy niechęć prywatnych użytkowników do aut elektrycznych i słabą – w sumie – dynamikę wzrostu sprzedaży pojazdów zeroemisyjnych nad Wisłą. Wiadomym jest, że eksploatacja takiego samochodu we flocie musi się opłacać. Jeśli ten temat nie spina się w firmie, tym bardziej nie będzie uzasadniony u prywatnych użytkowników.
Zastrzeżenia zarządców flot pokrywają się z obawami osób fizycznych, a to z kolei wpływa na prywatne decyzje zakupowe. Na razie wybieramy auta konwencjonalne, może hybrydowe, z rzadka plug-iny.
Co mogłoby zmienić ten stan rzeczy i spowodować szybki wzrost liczby elektryków w Polsce? Przede wszystkim dostępność tanich modeli elektrycznych. Takich, które kosztują znacznie poniżej 100 tysięcy złotych.
Szybkie pytanie: ile dzisiaj jest oferowanych elektryków w cenie poniżej 100 tysięcy złotych? Odpowiedź: dwa.
Dacia Spring, która w drugiej generacji kosztuje w podstawowej konfiguracji 76 900 złotych oraz Smart EQ fortwo, wyceniony na 99 100 złotych.
Dla przyspieszenia elektromobilnej transformacji to wystarczy? Zdecydowanie nie, ale przełomu w tej kwestii na razie nie widać.