Szanowni Czytelnicy. To nie będzie standardowa relacja z targów motoryzacyjnych. Podczas Poznań Motor Show 2024 mogliśmy zobaczyć co prawda wiele krajowych premier, jednak moim zdaniem ważniejsza od rynkowych nowości jest diagnoza stanu europejskiej branży motoryzacyjnej. A ta, po poznańskich doświadczeniach może być wyłącznie pesymistyczna.
Gdyby to były normalne czasy, przechadzając się po halach targowych napotkalibyśmy samochody tanie i drogie, powszechnie dostępne i limitowane do kilkudziesięciu sztuk serie, masowe i niezwykle ekskluzywne, będące w zasięgu jedynie bardzo bogatych ludzi.
Gdyby to były normalne czasy, lista wystawców zawierałaby nazwy wszystkich koncernów motoryzacyjnych, sprzedających swoje samochody nad Wisłą. Dominowałyby oczywiście marki rdzennie europejskie, a chińskie przycupnęłyby gdzieś w kąciku. W tym roku zabrakło wielu czołowych graczy, a ekspozycję samochodów zmieszczono ledwie w dwóch halach.
Jednak to nie są normalne czasy, albowiem jesteśmy w trakcie fundamentalnych zmian zasad funkcjonowania motoryzacji. Odchodzimy od silników spalinowych, a naszym celem jest zeroemisyjny transport, neutralny dla środowiska.
To, co dzisiaj dzieje się z rynkiem motoryzacyjnym śmiało można byłoby określić jako wielki eksperyment technologiczno-finansowy, w którym my – całkiem przypadkowo i niezamierzenie – bierzemy udział. Szkoda tylko, że to wszystko kosztuje nas tyle nerwów i… pieniędzy.
Poznań Motor Show 2024: czy targi to już przeżytek?
Wydawać by się mogło, że formuła klasycznych targów w dobie powszechnego internetu już się wyczerpała, jednak zainteresowanie jakim cieszyła się tegoroczna edycja Poznań Motor Show przeczy temu twierdzeniu. Mimo lawiny informacji jaka zalewa nas poprzez portale i media społecznościowe, Polacy wolą bezpośredni kontakt z przedmiotem marzeń, jakim jest samochód. Spalinowy lub elektryczny.
W końcu kupno upatrzonego auta to spory wydatek, który musi być naprawdę dobrze przemyślany, by w następnych latach cieszyć się jazdą, a nie żałować wcześniejszej decyzji.
Owszem, dla poszczególnych marek uczestnictwo w targach to duży koszt, patrząc jednak przez pryzmat rocznego budżetu na promocję, nie wydaje się on szczególnie bolesny. Imprezę w Poznaniu mimo ogólnopolskiego wydźwięku, importerzy dla oszczędności obsłużyli siłami lokalnych dealerów, co niestety czasami rzutowało na słaby wygląd poszczególnych stoisk.
Wracając do pytania: targi motoryzacyjne, jak zresztą wszystkie inne, nie straciły sensu, pod warunkiem, że obecne na nich będą wszystkie znaczące podmioty branży. W okrojonej formie nie ma co sobie zawracać nimi głowy.
Poznań Motor Show 2024: Europejczycy w defensywie, Chińczycy w ofensywie
Kojarzycie chińskie markety rozsiane po całej Polsce? No więc mniej więcej tak wyglądała tegoroczna ekspozycja w Poznaniu. Gdyby swoich stoisk nie zrobiły Renault, Dacia, Honda, Ssangyong, Hyundai, Mazda oraz Kia, spokojnie można byłoby targi zatytułować: Dzieje chińskiej motoryzacji nad Wisłą. Teraźniejszość i przyszłość. Warto zaznaczyć jednak, że wśród wystawców po raz pierwszy pojawiła się amerykańska Tesla.
Bez dwóch zdań – marki z Państwa Środka całkowicie zdominowały Poznań Motor Show, przywożąc do stolicy Wielkopolski kilka premierowych modeli, zarówno spalinowych, jak i elektrycznych.
Przy czym, jeśli kiedykolwiek kojarzyliście „chińszczyznę” z niską jakością i tandetą, musicie diametralnie zmienić swoje wyobrażenie o motoryzacji, jaka obecnie dostępna jest za Wielkim Murem. Jest elegancko, ładnie, jakościowo, a przede wszystkim nowocześnie. Tu jednak nie ma się czemu dziwić, wszak Chińczycy technologię akumulatorów (ale nie tylko) sprzedają na cały świat, włącznie z Polską.
Nasz narodowy elektryk, czyli Izera, powstanie (jeśli powstanie) w ścisłej kooperacji z Chińczykami, choć w tym przypadku słowo „kooperacja” jest jednak sporym nadużyciem. Bardziej realne jest zaadoptowanie któregoś z modeli koncernu Geely do potrzeb projektu ulokowanego na Śląsku.
W tym roku Chińczycy w Poznaniu zaskoczyli mnogością nowych modeli (ale to normalne, bo oni dopiero zaczynają europejską ofensywę), spalinowych i elektrycznych, o znakomitych parametrach i w jeszcze lepszych cenach.
Przyznam szczerze, że nie przypuszczałem, że w Państwie Środka jest aż tyle koncernów samochodowych. Owszem, o kilku słyszałem, ale żeby aż tyle?
Beijing, Baic, Arcfox, Maxus, Forthing, MG, Voyah – jeżeli do tej pory ich nie znaliście, to pora zacząć się do tych nazw przyzwyczajać.
Poznań Motor Show 2024: chińskie tanie złe, europejskie drogi dobre
I właśnie atrakcyjne ceny (niektórzy napisaliby: skandalicznie niskie) chińskich aut są kością niezgody Unii Europejskiej i producentów europejskich. Dyskutowany jest nawet pomysł nałożenia dodatkowych ceł na auta importowane z Chin (z mocą wsteczną!!!), tak by chronić marki ze Starego Kontynentu. Takie działanie spowoduje, że MG4 Electric, który dzisiaj w podstawowej wersji kosztuje około 125 tysięcy złotych zdrożeje do poziomu 180 tysięcy, bo na tyle swoje modele elektryczne wyceniają niektórzy producenci z Europy.
Ewidentnie marki ze Starego Kontynentu nie potrafią sobie poradzić z chińską konkurencją, zarzucając jej sprzedaż po cenach dumpingowych oraz hojne publiczne subwencje uzyskiwane od chińskiego rządu, który takim działaniem chce pobudzić branże motoryzacją pod Wielkim Murem.
Tu pełna zgoda – kiedy Chińczycy walczą o jak najniższe ceny samochodów elektrycznych, widząc w tym szansę na szybką transformację w kierunku zeroemisyjnej motoryzacji, Komisja Europejska nakłada coraz to więcej obciążeń na europejskie firmy, widząc w tym szansę na szybką elektryfikację transportu.
Hmmm, czy w powyższym akapicie wszystko wam się zgadza? Chyba nie…
Przez lata akceptowaliśmy chińskie produkty, bo były tanie. Czemu zatem teraz, kiedy dostępne w Europie chińskie auta są tanie nie możemy się z tym pogodzić?
Zauważcie pewną prawidłowość: europejscy producenci prezentują od dłuższego czasu wyłącznie modele, w większości elektryczne, kosztujące 200 i więcej tysięcy złotych. Jest to o tyle zrozumiałe, że na drogich autach dużo się zarabia. Tanie dają nadzieję na godziwy zysk, pod warunkiem osiągnięcia odpowiedniej skali sprzedaży.
Zwróćcie też uwagę na fakt, że na rynku nie znajdziemy tanich elektryków, w cenie około 20 tysięcy euro (jeśli nie liczyć Dacii Spring, produkowanej w… Chinach). Takie modele większość producentów ze Starego Kontynentu przewiduje wprowadzić do oferty, ale w perspektywie… kilku najbliższych lat, czyli nie wiadomo, kiedy.
Gdy zatem w Europie pojawiły się tanie samochody z Chin, europejskie marki poczuły się zagrożone, stąd pomysł zaporowych ceł, wymuszających podniesienie cen aut z Państwa Środka.
Europejska elektromobilność potrzebuje tanich i masowo dostępnych elektryków, aby osiągnąć cele wyznaczone polityką klimatyczną. Czy dobrym pomysłem jest podnoszenie cen chińskich aut, czy też lepszym jest obniżka tych, produkowanych w Europie? Ta druga opcja z punktu widzenia nas, klientów, jest zdecydowanie atrakcyjniejsza.
Narzekanie na niską konkurencyjność europejskich producentów względem marek z Chin jest tak naprawdę pokłosiem decyzji, podejmowanych przed wieloma laty, kiedy to firmy ze Starego Kontynentu masowo przenosiły produkcję do Chin ze względu na dużo niższe koszty, czerpiąc z tego ogromne zyski.
Obecną sytuacja wynika zatem z naszego działania, które przez dziesięciolecia nikomu nie przeszkadzało. Wprost przeciwnie, cieszyliśmy się tańszymi produktami pochodzącymi z Chin, więc dzisiaj wyższe cła na auta „made in China” nie będą adekwatnym rozwiązaniem problemu.
My jako klienci chcemy tanich elektryków, Europa ich potrzebuje, więc szanowni producenci pojazdów „made in Europe”: obniżcie ceny swoich samochodów.